Magda Heydel, tłumaczka opowiadań Virginii Woolf
Martin Pollack mówi, że tłumaczy tylko te książki, do których jest przekonany? Czy pani może powiedzieć to samo?
Trudno jest mi porównywać się z Martinem Pollackiem, ale tak. Mam to szczęście, że mogę wybierać, a propozycje, które otrzymuję, są na ogół bardzo atrakcyjne. Virginia Woolf zdecydowanie jest pisarką, której książki chcę tłumaczyć.
W ostatnich latach przełożyła pani kilka jej utworów, a ten wybór wydaje się bardzo przemyślany. Powstaje taki duet pisarsko-translatorski: Magda Heydel i Virginia Woolf…
Przede wszystkim odwrotna kolejność. Jednak: Virginia Woolf–Magda Heydel. Sytuacja, w której tłumacz może na dłużej zająć się jednym pisarzem jest świetna. Zwłaszcza jeśli uda im się osiągnąć porozumienie. Pan mówi o świadomym wyborze, ale warto zaznaczyć, że nie tylko ode mnie jako tłumaczki jest on zależny: odpowiadam na propozycje wydawców i bardzo się cieszę, że nasze wybory się pokrywają, bo z tłumaczenia do szuflady pożytek jest niewielki. Wielkie powieści Virginii Woolf, takie jak Pani Dalloway czy Do latarni morskiej, istnieją w polskim przekładzie – zresztą są to świetne tłumaczenia – już od dawna, więc mnie się trafiły te utwory, które dotychczas nie znalazły się w polskim kanonie pisarki: dziennik z oczywistych powodów – został w ogóle odkryty dla czytelników dużo później niż jej proza fabularna; Między aktami – ostatnia z powieści – dramatyczna, piękna, zabawna zarazem i Pokój Jakuba, czyli pierwsza powieść eksperymentalna. Razem z Anną Kołyszko tłumaczyłam także Noc i dzień, jedną z wczesnych powieści. Jestem szczęśliwa, że mogę dopełniać kanon Virginii Woolf i jej wizerunek w polskiej literaturze.
Użyła pani tutaj słowa porozumienie… Jak ono się rodziło i powstawało? Bo przecież- nie mogła pani zadzwonić do autorki, zapytać o sprawy, które panią nurtowały, prosić o wyjaśnienie. A jednak to porozumienie istnieje.
Nie wiem, jakie Virginia Woolf miałaby zdanie w tej sprawie, ale mnie się wydaje, że rzeczywiście udało się nawiązać nić porozumienia. Nie jestem wcale pewna, czy gdyby żyła, to łatwo by mi było do niej dzwonić i pytać o wyjaśnienie nurtujących mnie problemów. Pewnie czułabym się onieśmielona. Natomiast mówiąc już poważnie, to owo porozumienie rodzi się z obcowania z tekstami. Obie, Woolf jako pisarka, a ja jako tłumaczka, istniejemy poprzez teksty. Ona pisze i ja piszę, a nasze utwory gdzieś się spotykają. Mój tekst, mam taką nadzieję, daje wyraz temu, że porozumiałam się z jej utworami, z jej twórczością. To porozumienie rodziło się w toku długiej pracy – minęło już sporo lat odkąd w 2005 roku zaczęłam tłumaczyć dziennik, który wydano w 2007 roku, czyli po niemal dwuletniej pracy. W całym okresie pracy nad jej dziełem wiele czytałam, zgromadziłam sporą biblioteczkę woolfologiczną: zarówno teksty samej pisarki, jak i prace o niej. Oglądałam materiały ikonograficzne, podróżowałam do Anglii, zwiedzałam bliskie jej miejsca, starałam się stykać z nią w różnych formach.
Nawiedzony dom to pierwszy wydany w Polsce kompletny tom opowiadań Virginii Woolf. Jaka jest ich historia?
To są utwory zebrane. Niektóre ukazały się drukiem za życia pisarki, inne nigdy nie były publikowane. Pierwsza część tomu zawiera wczesne prozy, których pisarka raczej nie przeznaczała do publikacji. Mogą zaskakiwać niecharakterystycznym dla niej stylem czy sposobem pisania. Te utwory – zarówno wczesne, jak i późniejsze – powstawały również jako wprawki. Niektóre są po prostu szkicami. Zarysami opowiadań, sytuacji czy fabuły. Wydaje mi się, że część z nich to obrazki, które nie zmieściły się w wielkich powieściach Woolf. Na przykład mamy tu cały cykl opowiadań z panią Dalloway, ale nie w roli głównej, tylko epizodycznej, albo w roli gospodyni przyjęcia, na którym to inne postaci zostają oświetlone jasnym snopem światła. Są to przepiękne i przejmujące psychologicznie portreciki. Jest też kilka miniatur fabularnych z bohaterami i rozwijającą się akcją, czasami bardzo zaskakujących, jak choćby opowiadanie, którego bohaterem jest piesek. Podsumowując: różnorodne teksty, różne historie.
Krytycy i historycy literatury przez długi czas nie doceniali tych małych form. Jakie jest więc ich miejsce w dorobku Woolf?
Wydaje mi się, że jest to charakterystyczne dla tego typu twórczości, w której formy miniaturowe czy formy drobne towarzyszą powstawaniu wielkich dzieł, które naturalnie wysuwają się na plan pierwszy i są lepiej widoczne, w związku z tym bardziej się je docenia. Virginia Woolf pisała opowiadania przez całe życie. Pierwsze pochodzą z początku XX wieku, ostatnie z 1940 roku. Ich lektura pozwala prześledzić pewne zmiany w sposobie postrzegania i przetwarzania rzeczywistości przez pisarkę. Z jednej strony są to teksty towarzyszące głównemu nurtowi, czy też temu, co zostało nim okrzyknięte, z drugiej – to prawdziwe perełki, arcydzieła małej prozy. Nierzadko też sytuują się na granicy między opowiadaniem a esejem, opowiadaniem a formą, którą trudno gatunkowo zakwalifikować, rozważania, marzenia… To zaskakujące i przejmujące prozy, które absolutnie mają wartość same w sobie, a nie tylko jako dopełnienie wielkich powieści. Opowiadania będą też niewątpliwie gratką dla tropiących w twórczości pisarki wątki kobiece i feministyczne. Wiele z utworów ma charakter przewrotnej satyry na urządzenie świata i pozornie niepodważalne prawa rządzące patriarchalnym społeczeństwem – zaskakująco aktualnie brzmią, mimo że minęło niemal sto lat!
Zajrzyjmy za kulisy tej pracy translatorskiej. Z jakimi kłopotami musi borykać się tłumacz, trzymając w ręku oryginalny tekst Virginii Woolf?
Tłumaczenie Virginii Woolf jest pracą niezwykle satysfakcjonującą, dlatego jeżeli pan pyta o trudności i kłopoty, to proszę mi pozwolić zacząć od radości. Bo jest to praca odkrywcza, wymagająca pewnego trudu w zakresie studiów nad literaturą. Trzeba nauczyć się ją czytać, co łączy się z wysiłkiem, ale z drugiej strony radość, gdy się okazuje, że to się jednak da napisać po polsku, jest wielka. Woolf jest pisarką trudną pod względem stylistycznym. Istota jej pisarstwa to nie tylko przebieg fabularny, ale również przebieg stylistyczny. Bardzo dużo tu zależy od języka, a pozbawione specyficznej formy, dynamiki, tonu – znika, zostawiając tylko martwe, niewiele znaczące fabularne preteksty. Jej utworów nie da się po prostu przepisać na historyjkę po polsku, bo historyjki jest w nich niewiele. Trzeba usłyszeć głos tej prozy i postarać się stworzyć go w polszczyźnie. Jak mi się wydaje, jak ufam, nauczyłam się słuchać tego głosu i może również nim mówić. Trudność polega też na tym, że mamy do czynienia z twórczością odległą w czasie, dlatego zwłaszcza w prozach z pogranicza prywatności, zapisu dziennikowego czy eseistycznego znajduje się masa rzeczy, których tłumaczka musi się po prostu dowiedzieć, znaleźć je, dotrzeć do nich zarówno na poziomie języka, jak i realiów życiowych. Niektóre opowiadania są tylko lekko zarysowane, są szkicem, ale pojawiają się w nich jakieś elementy wystroju wnętrza, sytuacji na ulicy lub też aluzje do wydarzeń dziejących się w Londynie w tamtym czasie. I tutaj musiałam różnymi drogami posprawdzać, o co chodzi – korespondowałam na przykład z szefem towarzystwa miłośników londyńskich taksówek – a następnie próbować w przekonujący i rzetelny sposób oddać te realia, które i tak na dobrą sprawę są nie do oddania. Niemniej trzeba zasygnalizować, że się wie i pokazać czytelnikowi, że też mógłby dowiedzieć się, co tak naprawdę dzieje się w tle .
Czy studenci też tak radośnie podchodzą do tekstów Virginii Woolf? Podobno uczestnicy Studium Przekładu Literackiego zajmują się nimi na ćwiczeniach.
Na szczęście nie zajmują się wyłącznie Virginią Woolf (uśmiech). To być może wyraz mojej nieodpowiedzialności jako pedagoga, ale wydaje mi się, że takie ćwiczenia są dobrym wyzwaniem. Tłumaczenie tekstów stosunkowo prostych, które mogą okazać się nudne, w których trzeba oddać strukturę zdania, podmiot, orzeczenie, dopełnienia, przydawki i tylko ewentualnie sprawdzić, czy referencje między rzeczownikami a zaimkami się zgadzają, aż takich wyzwań nie stawia, choć i tego oczywiście trzeba się nauczyć. Po reakcjach studentów wiem, że nie uznali czasu spędzonego nad tłumaczeniem Woolf za całkowicie stracony. Jeżeli nawet niektóre przekłady powstałe w efekcie ćwiczeń, nie nadawały się do publikacji, to sądzę, że takie łamanie sobie zębów na prawdziwym zmaganiu z trudnym tekstem jest warte każdego wysiłku.
Czy jest jakaś współczesna pisarka, być może w pewien sposób nawiązująca do Virginii Woolf, która jest dla pani jako tłumaczki równie interesująca jak autorka Nawiedzonego domu?
Jest wiele świetnych pisarek, niekoniecznie nawiązujących do Woolf, których teksty zasługują na przekład. Na szczęście wiele z nich jest tłumaczonych i wydawanych w Polsce. Weźmy na przykład Alice Munro. Trudno mówić, że nawiązuje do Woolf, bliżej jej może do Czechowa, a jej styl jest również niezmiernie trudny – dlatego że jest krystalicznie czysty. U Munro nie ma ani jednego zbędnego elementu, dlatego tak łatwo można zafałszować ją drobnym dodatkiem czy nieścisłością składni. To wielkie wyzwanie. Na szczęście polskie tłumaczki podejmują się pracy z tymi tekstami. Jest też wiele pisarek, które warto by przypomnieć. Myślę o angielskich autorkach z czasów Virginii Woolf. Choćby Katherine Mansfield – zaprzyjaźniona z Woolf – świetna pisarka, niezwykle dowcipna, a zarazem poważna. Niestety właściwie nie istnieje dla współczesnych czytelników, choć jej teksty były kiedyś tłumaczone.
Które opowiadanie najbardziej Pani lubi i dlaczego?
Mogę wskazać kilka. Bardzo lubię Ślad na ścianie, opowiadanie z 1917 roku, pierwsze opublikowane przez Woolf, sytuujące się na pograniczu eseistyki i formy narracyjnej. To istna feeria wyobraźni, a jednocześnie celna i zjadliwa krytyka społeczeństwa, głos w sprawie miejsca kobiet w społeczeństwie postwiktoriańskim. Niby nic się nie dzieje: bohaterka siedzi w fotelu przed kominkiem i obserwuje ślad na ścianie. Ale zarazem w środku tej prostej ramy znalazła się cała masa opowieści. Bardzo lubię też kończące tom opowiadanie U wód. I ono jest na planie fabularnym trudne do streszczenia, rzecz cała rozgrywa się na poziomie punktu widzenia, jest szczególną, wyczuloną obserwacją nadmorskiej miejscowości z jedną malutką scenką rodzajową, która rozgrywa się w dość niecharakterystycznym dla literatury wysokiej miejscu. Zdumiewające było dla mnie Polowanie, utwór o kilku nałożonych się na siebie planach. Czytając, miałam wrażenie, że każdy trop prowadzi na manowce, a tak naprawdę chodzi chyba o ciepłe jeszcze ciała martwych ptaków, o pióra i krew. Więcej nie powiem. Które jeszcze lubię? Może opowiadanie tytułowe, bardzo dziwne ponieważ wiele rozgrywa się w nim na poziomie dźwięków i trudno powiedzieć, co faktycznie się wydarza. Niesamowity nastrój zbudowany został za pomocą bardzo prostych środków – dźwiękowych, rytmicznych. Mam też słabość do dwóch tekstów dla dzieci – Niebieskiej zasłony oraz Wdowy i papugi. Jest z czego wybierać.
Wydawnictwo Literackie, 2012