O nie-premierach słów kilka

Anioły i Demony

No dobrze. Przeczytałam. W końcu niedaleka premiera filmowa kinomana zobowiązuje. Nie mogę jednak powiedzieć, żeby opowieść Dana Browna przyniosła mi jakąś wyjątkową przyjemność. Wśród moich reakcji dominowała irytacja z przydługich opisów oraz śmiech wobec absurdalnych elementów w fabule książki.
 

Po książkę Dana Browna sięgnęłam po długich oporach, zmotywowana jednak nadchodzącą ekranizacją. Z takich samych powodów przeczytałam zresztą Kod Leonarda Da Vinci. W tamtym filmie miałam do Amerykanów ogromny żal za to, że zmienili zakończenie, czyniąc z film lekko głupią i miejscami naiwną opowiastkę. Abstrahując jednak od kiepskiego, zmienionego w stosunku do książki końca  film był taki jak trzeba – niezmiernie wartki, świetnie prowadzony, dobrze wyreżyserowany i nieźle zagrany. Oczywiście też zyskowny, bo do kin ruszyły tłumy. Ekranizacja kolejnej części stała się więc jedynie kwestią czasu. Stąd książka pojawiła się w moich rękach. Przeczytałam z dużym zainteresowaniem i – mimo okazjonalnego zniechęcenia – dobrnęłam do końca.

W Aniołach i Demonach, znany nam z poprzedniej książki Browna Robert Langdon zostaje wezwany do Instytutu Naukowego CERN w Szwajcarii, gdzie w brutalny sposób został zamordowany jeden z naukowców. Langdon jedzie, „skuszony” wypalonym na ciele ofiary znakiem pradawnego bractwa Iluminatów. Na miejscu odkryje, że morderstwo naukowca jest jedynie początkiem z wielu wydarzeń, koniec których ma prowadzić do realizacji wielkiego i tajnego spisku, mającego na zawsze zniszczyć Kościół Katolicki.

Wiadomo, że taka książka nastawiona jest przede wszystkim na sensację. I można jej dużo wybaczyć, jeśli chodzi o naginanie faktów historycznych i realizmu. Plusem jest dla mnie umiejscowienie całości w dość (chociaż nie całkiem) realistycznym przedziale czasowym, bez zupełnego oderwania się od znanej spoza książki rzeczywistości. Brown niejako wpasowuje swoją opowieść w aktualne wydarzenia na świecie, trochę modyfikując fakty dla potrzeb fabuły. Miejscami czyta się to naprawdę jak powieść historyczną, opartą na jakichś nieznanych nam faktach. I wtedy przynosi ona wiele przyjemności.

Jeśli jednak książkę potraktować jako opowieść w miarę realistyczną i zachowującą jako takie granice zdrowego rozsądku, można poczuć się mocno zirytowanym. Robert Langdon, wszechwiedzący bohater Browna, nie tylko posiada Internet w swojej głowie, najwyraźniej też jest wyposażony w nadludzkie zdolności i możliwości zaprzeczenia prawom fizyki. W szczególności zaś prawu grawitacji. Kto czytał książkę ten wie, do jakich to osiągnięć jest zdolny, takich przy który zwykły śmiertelnik dawno już zginąłby marnie. I szczerze powiem, że miejscami moja irytacja sięgała niebezpiecznie wysokich poziomów. No bo czy mamy do czynienia z opowieścią przynajmniej po części realistyczną, czy jednak historią z rodzaju kolejnego Bonda, Bourna czy im podobnych? Jedno z drugim niespecjalnie chce iść w parze.

Poza tym dysonansem jednak, sama historia to bez wątpienia doskonały dowód na niezawodną i ogromną wyobraźnię pisarza. Nie mam wątpliwości, że Dan Brown ma dzisiaj do swojej dyspozycji cały sztab ludzi, na co dzień nie robiących nic innego poza wyszukiwaniem dla literackiego mistrza coraz to bardziej ciekawych historycznych wątków. Brown bez wątpienia popisuje się wiedzą nieznaną zwykłemu  śmiertelnikowi, sypiąc szczegółami, rozwijając wątki, przeplatając kolejne historie. No dobrze, czasami robi to zbyt rozwlekle ale w dużej mierze czyta się go z zainteresowaniem. Nawet jeśli powieść z tego gatunku nie jest w grupie naszej ukochanej literatury.

Jaki będzie film, zobaczymy już 15 maja. Jednak jeśli będzie choć w połowie tak przyzwoity jak książka możemy już przygotowywać się na dobre kino. Będzie przecież Tom Hanks. A on jest w stanie zrekompensować wszelkie niedociągnięcia samego scenariusza.

Marta Czabała

>>>powrót


Przeczytane, polecane
 
Polityka Prywatności