Andreas Altmann

2.jpg

Od dawna już pisze Pan reportaże podróżnicze, w których opisuje Pan ludzi i kraje całego świata. Teraz zdecydował się Pan udać się w podróż we własną przeszłość: Czy można zatem powiedzieć, że ta książka jest reportażem z Pana wnętrza? Dlaczego postanowił Pan akurat teraz pisać o swoim życiu?

AA: Tak, jest to autobiografia. Spojrzenie na moją przeszłość z mojej perspektywy. Na to, co się wydarzyło, i na mężczyzn i kobiety, którzy są za to odpowiedzialni. Cóż, moment nie jest kwestią mojego wyboru, tak wyszło. Ten projekt chodził mi po głowie trzydzieści lat. Ale nie miałem odwagi. Nie z powodu okropności, które miałem upublicznić, nie, bałem się z przyczyn „technicznych“: bałem się, że nie dorastam do tego zadania jako pisarz, bo w takich sytuacjach wielkim niebezpieczeństwem jest pułapka użalania się nad sobą, że na 250 stronach biadolę nad swoim życiem, moimi katastrofami, moimi upadkami. Musiałem czekać tak długo, żeby znaleźć właściwy „ton”, przekorny, krnąbrny, który dobrze pokazuje, że broni się tutaj dziecko, które za wszelką cenę chce wygrać walkę z autorytetami.

Jak przygotowywał się Pan do napisania tej autobiograficznej książki?

AA: Konkretnie wcale. Pomijając kilka tygodni zbierania materiałów. Pośrednio jednak trenowałem każdego dnia, to też, od trzydziestu lat: język niemiecki, umiejętność wyrażania się elegancko i z absolutną precyzją. Uczyłem się słów, czytałem każdego dnia, każdego dnia owładnięty pragnieniem, by móc czarować językiem, żeby czytelnik był oczarowany, poruszony, zachwycony, żeby nigdy nie przyszło mu do głowy, że to były stracone pieniądze (na książkę) i stracony czas (na czytanie).

W swojej książce porusza Pan bardzo intymne sprawy (problemy z seksualnością, upokorzenia, porażki itd.). Czy ta książka była dla Pana czymś w rodzaju rozliczenia się z własnym dzieciństwem i młodością?

AA: Nie, nie w sensie psychologicznym. To miało miejsce podczas trwających przez dwadzieścia lat terapii, którym poddawałem się na trzech kontynentach. Nie, ta książka miała spełnić dwa zadania: mówić w imieniu milionów dzieci, które miałby takiego samego pecha jak ja. I miała być też okrzykiem zemsty. Żeby obnażyć wszystkich tych drani, którzy przez osiemnaście lat maltretowali moje ciało i moją duszę. A jednak ta książka jest też wyznaniem miłości, podziękowaniem pod adresem tych wszystkich, którzy emanowali ciepłem. I wielkodusznością, i lekkością, radością życia.

Nie owija Pan w bawełnę i nazywa Pan rzeczy po imieniu. Czy ten bezpośredni sposób wyrażania się był dla Pana kiedykolwiek źródłem problemów? Czy zdarzają się sytuacje, kiedy świadomie kontroluje Pan język?

AA: Zawsze kontroluję swój język. W sensie czysto artystycznym. Nigdy nie kontroluję go, by oszczędzać tych, którzy maltretują i wykorzystują dzieci. Byli oczywiście ludzie, którzy pluli na tę książkę. Ale ogromna większość ją przyjęła ją ze zrozumieniem, uznała, że mój los nie jest wyjątkowy, lecz jest doskonałym przykładem tej nieprawdopodobnej brutalności, jaka spotykała/spotyka dzieci.

Czy poza Pańskim ojcem zna Pan innych byłych esesmanów? Myśli Pan, że Pański ojciec był typowym żołnierzem wracającym z wojny?

AA: Oczywiście, o wielu ludziach wiem, że byli w SS. Pewni nauczyciele, katoliccy księża, całkiem normalni obywatele. Z pewnością mój ojciec nie był przypadkiem szczególnym. Setki tysięcy wróciło po 1945 jako psychiczne kaleki. Mając w głowie mroczną pustkę, z nienawiści, z rozczarowania, ze wstydu.

Ważne miejsce w Pana książce zajmuje Kościół. Czy religie cokolwiek dla Pana znaczą?

AA: Tylko o tyle, że walczę z każdą formą religii. Są wylęgarnią nietolerancji, zjadliwości, ślepej wściekłości na seksualność, obłudnego ogłupiania ludu. Z katolicyzmem na czele. Po ukazaniu się książki dostałem tysiące maili, w których czytelnicy donosili o sadyzmach „sług bożych”, których byli bezbronnymi ofiarami. Chodzi tu jednak nie tylko o akty fizycznej przemocy, chodzi też o te piekielne idiotyzmy, za pomocą których manipulowane były/są miliony: idiotyzm, że przychodzimy wszyscy na świat jako grzesznicy i że Pan Syn Boży został za nas, za nasze grzechy zaszlachtowany na krzyżu. Czy da się wymyślić coś głupszego? Coś bardziej demonicznego? Bardziej perwersyjnego?

Przeczytane, polecane
 
Polityka Prywatności