Marta ma kompleks grzecznej dziewczynki. To chyba dość typowe w naszym świecie. Dziewczynkom zawsze się mówi, że muszą się ładnie zachowywać, być delikatne, grzeczne, łagodne. Nie mówić brzydkich słów. Nie złościć się. Złość piękności szkodzi. Muszą pielęgnować w sobie cnoty dziecka. Kobietom nie pozwala się dorosnąć. Znam kobiety, którym ten przesąd łamie karierę - nie są w stanie zachować się tak twardo jak mężczyźni, bo musiałyby przestać być urocze. Moja bohaterka w końcu przechodzi jednak przemianę i staje się twarda.
Poza tym Marta z powodu swojej osobistej historii weszła w rolę skrzywdzonej dziewczynki. Pierwszym etapem dojrzewania będzie więc dla niej pokazanie samej sobie i innym, że też potrafi krzywdzić. Myślę, że takie przemiany i okrutne zabawy są charakterystyczne dla okresu dojrzewania.
Oczywiście, między innymi. Ale dojrzewanie okazuje się bardziej skomplikowane, niż to się Marcie wydaje. Ostatecznie moja bohaterka zda sobie sprawę, że dojrzałością nie jest ani twardość taka, jaką reprezentuje jej ojciec, ani krzywdzenie innych. Prawdziwa dojrzałość jest zupełnie gdzie indziej.
W książce pada zdanie, że dojrzałość to życie tak, jakby nikt nas dotąd nie zranił - a więc jakby nie było żadnego dotąd. Do tego w końcu dochodzi Marta. Dojrzałość to życie bez resentymentu, bez pragnienia zemsty, bez załatwiania porachunków. Suwerenne - a nie w reakcji na coś, co nas dotknęło. W tym sensie dojrzałość jest faktycznie wyzwoleniem się od tego, co zrobili nam nasi rodzice - oczywiście to tylko ideał, najczęściej niedościgniony.
Marta jest młoda, zna języki obce, należy do pokolenia, które ma szansę wychować się bez tzw. kompleksu polskiego - czyli bez kompleksu prowincji, który długo prześladował naszych rodaków. Relacje o tym kompleksie znamy z literatury - najsłynniejsze powstały zapewne pod piórem Gombrowicza i Mrożka. Ja naprawdę myślę, że ten kompleks się skończył - że wcale nie był metafizycznym elementem polskości, tylko rezultatem takiej a nie innej sytuacji polityczno-kulturowej. Marta nie ma żadnego kompleksu, czuje się Europejką i ta jej europejskość daje jej przewagę nad, po pierwsze, starszym pokoleniem Polaków, reprezentowanym przez ojca i jego żonę, i, po drugie, nad parą Amerykanów, którzy mają z kolei kompleks Europy - jak wielu Amerykanów. Europejskość to tożsamość, która w rozgrywkach symbolicznych może dawać przewagę i Marta umie to wykorzystać.
O rety, nie wiem.
Maja jest upiornie słodką i trochę naiwną Amerykanką. To taki nieznośny, ale naprawdę istniejący styl. Karolina jest przekwitającą pięknością, kobietą bezdzietną, niepracującą, a przy tym niezbyt dobrze traktowaną przez apodyktycznego, realizującego się zawodowo męża. Ma dość puste życie i wydaje się, że próbuje jakoś tę pustkę zapełnić. Florence jest ostrą Francuzką, która z błyskotliwości i braku złudzeń uczyniła swoje credo. Z kolei Marta to, jak już wspomniałyśmy, zraniona dziewczynka, wrażliwa intelektualistka, która nie potrafi powiedzieć tego, co czuje. W efekcie pewnych zdarzeń Marta wyzwala się ze swojego kompleksu grzecznej i zranionej dziewczynki i ta jej przemiana kompromituje po kolei wszystkie inne bohaterki. Zdziera z nich maski i pokazuje fałsz ich sposobów na życie. Ostatecznie Maja okazuje się nieco mniej słodka, niż chciała się wydawać, o Karolinie dowiadujemy się, że jest w gruncie rzeczy całkiem zadowolona ze swojego pustego życia. Nawet projekt egzystencjalny Florence odsłania swoją miałkość i niedojrzałość. No a Marta z jednej fałszywej sytuacji ucieka w drugą. Żeby w końcu jednak dojrzeć i otrząsnąć się z obu - to taki happy end przez łzy.
Moje bohaterki wykazują nieskończoną inwencję, jeśli chodzi o sposoby samooszukiwania. Ta ludzka umiejętność zawsze mnie fascynowała.
Tak! Jestem wielbicielką takiego sposobu pisania, który można nazwać bardzo ogólnie nowoczesnym realizmem obyczajowym. Literatury współczesnej, która jest głęboka, przenikliwa, niełatwa pod względem poruszanych problemów, ale w której jest też fabuła, akcja, postaci, nawet suspens. Mam ostatnio dość awangardy - zajmowałam się kiedyś teorią literatury, byłam krytykiem literackim i wszystkie te eksperymenty, które uczono nas podziwiać, po prostu mi się przejadły. Sto razy wolę dobrze napisaną wciągającą powieść niż nudę, choćby rewolucyjną pod względem formalnym.
Przy czym ten nowoczesny realizm, o którym mówię, nie jest w Polsce nurtem wiodącym. U nas pisarze mają często przeświadczenie, że muszą ciągle rewolucjonizować język i inne narzędzia pisarskie, że każda książka powinna być nowatorska formalnie. Literatura wysoka musi być hermetyczną zabawą konwencjami i językiem. Ja sama kiedyś chyba też tak uważałam. A teraz aż mi się ziewać chce, jak o tym myślę.
Fabuła, akcja, postaci, dramat etc. są w Polsce dopuszczalne tylko w literaturze "niskiej" - na przykład detektywistycznej. Dlatego znam kilku krytyków literackich, którzy z własnej woli czytają wyłącznie kryminały - bo to jedyne dostępne książki, w których coś się realnie dzieje. Oczywiście trochę przerysowuję. Ale chyba nie bardzo.
Na Zachodzie jest zupełnie inaczej. W świecie anglosaskim kwitnie ambitna proza obyczajowa - psychologiczna i społeczna - z naszej perspektywy dość konwencjonalna pod względem języka i kompozycji, i to wcale nie odbiera jej głębi. Tak piszą właśnie Atwood, Munro, Barnes, Bushnell, Amis, czasem Roth, tak pisał Updike i wielu, wielu innych.
Lubię też francuski sposób psychologizowania, szybki, precyzyjny i elegancki. Wprawdzie został on ostatnio we Francji nieco wyparty przez literaturę "pępkową", polegającą na babraniu się w "ja" autora, ale z pewnością wróci. Ta tradycja Saganki, a przedtem na przykład Gide'a, Stendhala i Flauberta, ciągle jest chyba tym, co najlepsze w literaturze znad Sekwany. Wbrew pozorom także niby niechętny psychologizowaniu Houellebecq właśnie tej tradycji zawdzięcza swoją precyzję.
Moim zdaniem najprzyjemniejsze w literaturze jest tworzenie postaci, które nie są nami, oraz napięć pomiędzy nimi. To daje niesłychane poczucie wolności - że można wyjść z siebie i stworzyć kogoś zupełnie innego. Ostatnio interesuje mnie to znacznie bardziej niż zabawa konwencjami i wydaje mi się, że bardziej interesuje też czytelników.
Tak, prywatnie spędziłam tam kilka miłych chwil. Na przykład pojechałam kiedyś do Nicei robić wywiad ze Sławomirem Mrożkiem i z tego pobytu, w samym środku zimy, pamiętam oślepiającą jasność i energię miasta.
A służbowo sądzę, że to wiarygodne miejsce na wakacje dla takiego bogacza jak Mariusz, ojciec Marty. Poza tym Lazurowe Wybrzeże daje wdzięczną scenografię dla powieści. No i jest jeszcze czynnik psychologiczny. Jak się siedzi w listopadzie na Mokotowie i pisze powieść, to ma się ochotę umieścić ją gdzieś, gdzie słońce wylewa się ze wszystkich zakamarków i ludzie jeżdżą na skuterach.
Magdalena Miecznicka (ur. 1977) - pisarka i publicystka. Mieszka w Warszawie z mężem i dwójką dzieci. W 2009 roku w Wydawnictwie Literackim ukazała się jej debiutancka powieść Cudowna kariera Magdy M.