Autor „Rzeki tajemnic” i „Wyspy tajemnic” powraca z nową książką!

"Brudny szmal", nowa powieść Dennisa Lehane’a to świetny kryminał, historia miłości i opowieść o wierności samemu sobie.Dennis Lehane jest autorem bestsellerowych powieści kryminalnych i psychologicznych. Wiele z nich doczekało się ekranizacji, m.in. „Rzeka tajemnic”, „Wyspa tajemnic”, „Gdzie jesteś, Amando?”. Nie inaczej stało się z najnowszą powieścią Lehane'a, "Brudnym szmalem" - na podstawie scenariusza samego autora powstała filmowa adaptacja w reżyserii Michaëla R. Roskama, z Tomem Hardym, Noomi Rapace i Jamesem Gandolfinim w rolach głównych.

"Brudny szmal" opowiada historię samotnego barmana Boba Saginowskiego, uwikłanego w proceder przekazywania pieniędzy lokalnym gangsterom w „dziuplach” – bostońskich knajpkach przestępczego półświatka. Bob trafia nagle w sam środek nieudanego napadu rabunkowego i dochodzenia, obnażającego przeszłość dzielnicy, w której przyjaciele, krewni i wrogowie łączą siły, żeby zarobić na życie – bez względu na koszta…

 

Jak napisał Piotr Bratkowski z „Newsweeka”, "Brudny szmal" to opowieść o ludzkiej naturze, przewrotna jak słynna "Historia przemocy" Davida Cronenberga i melancholijna jak wszystkie książki Lehane'a.

 

Wydawcą książki „Brudny szmal” jest Prószyński i S-ka.

Fragment powieści „Brudny szmal” dennisa Lehane’a (2014, wyd. prószyński i s-ka)

1

Na ratunek

Bob znalazł psa dwa dni po Bożym Narodzeniu, kiedy osiedle trwało w milczeniu, zziębnięte, skacowane i wzdęte.

Wracał jak zwykle ze zmiany od czwartej do drugiej w Barze Kuzyna Marva w Buckingham Flats. Przepracował tam ze dwadzieścia lat. Tej nocy nie było ruchu. Millie zajęła swój stały stolik w kącie, gdzie kiwała się nad koktajlem Tom Collins i czasem szeptała do siebie albo udawała, że ogląda telewizję, byle tylko nie wracać do domu starców na Edison Green. Sam kuzyn Marv zjawił się w lokalu i został na dłużej. Utrzymywał, że przegląda rachunki, ale głównie siedział przy stoliku w głębi sali, czytając biuletyn wyścigowy i pisząc SMS-y do swojej siostry Dottie.

Pewnie zamknęliby wcześniej, gdyby nie przyjaciele Richiego Whelana, którzy zajęli stolik w kącie naprzeciwko Millie, wznosząc toasty za dawno zaginionego kompana, którego uznano już za zmarłego.

Dokładnie dziesięć lat temu Richie Whelan wyszedł z lokalu kuzyna Marva, by skombinować trochę trawy bądź metakwalonu (wśród jego przyjaciół nadal stanowiło to temat sporny), i już nie wrócił. Zostawił dziewczynę, dzieciaka, którego nigdy nie widział, a który mieszkał z matką w New Hampshire, i samochód, czekający w garażu na wymianę spoi­­lera. To właśnie ten samochód utwierdził wszystkich w przekonaniu, że Richie nie żyje: nigdy w życiu dobrowolnie nie zostawiłby swojej fury. Po prostu kochał tego cholernego grata.

Bardzo niewiele osób nazywało Richiego Whelana jego prawdziwym imieniem. Był bardziej znany pod ksywką Dawne Czasy, bo gęba mu się nie zamykała na temat tego jednego roku, kiedy grał jako quarterback w liceum East Buckingham. To za jego sprawą drużyna osiągnęła wynik 7:6, co może nie wydaje się jakąś rewelacją, dopóki nie spojrzy się na wyniki przed i po Richiem.

No więc tej nocy w Barze Kuzyna Marva siedzieli kumple od dawna zaginionego i uznanego za zmarłego gościa – Sully, Donnie, Paul, Stevie, Sean i Jimmy – i gapili się, jak drużyna Heat wyciera boisko zawodnikami Boston Celtics. Bob bez pytania przyniósł im piątą kolejkę na koszt firmy, akurat gdy na ekranie wydarzyło się coś takiego, że wszyscy podnieśli ręce i jęknęli albo krzyknęli.

– Za starzy jesteście, dziady! – ryknął Sean w stronę telewizora.

– Nie aż tacy starzy – zaoponował Paul.

– Rondo właśnie zablokował LeBrona swoim balkonikiem – odparł Sean. – A ten skurwiel, jak mu tam, Bogans? Jest twarzą pieluch dla dorosłych.

Bob postawił drinki przed Jimmym, kierowcą szkolnego autobusu.

– Może się wypowiesz? – zagaił Jimmy.

Bob poczuł, że się rumieni. Często mu się to zdarzało, kiedy ludzie patrzyli na niego tak, że czuł się zobowiązany też na nich spojrzeć.

– Koszykówka mnie nie interesuje.

– A w ogóle coś cię interesuje? – odezwał się Sully, który pobierał opłaty na autostradzie. – Lubisz czytać? Oglądasz „Randkę w ciemno”? Polujesz na bezdomnych?

Wszyscy zachichotali, a Bob uśmiechnął się przepraszająco.

– Firma stawia – powiedział i odszedł, odcinając się od gwaru za swoimi plecami.

– Widziałem, jak laski – naprawdę niezłe dupy – usiłowały go poderwać, a ten nic – odezwał się Paul.

– Może jara się facetami – podsunął Sully.

– On się niczym nie jara.

Sean przypomniał sobie o dobrym wychowaniu i uniósł kieliszek w stronę Boba, a potem kuzyna Marva.

– Dzięki, chłopaki! – Marv, który przeniósł się za bar, spojrzał znad gazety, uniósł kieliszek z uśmiechem i wrócił do czytania. Pozostali również unieśli swoje drinki. – Ktoś chce coś powiedzieć? – spytał Sean.

– Za Richiego Dawne Czasy Whelana – powiedział uroczyście Sully. – Rocznik dziewięćdziesiąty drugi. Śmieszny był z niego sukinsyn. Niech spoczywa w pokoju.

Reszta chłopaków mruknęła z aprobatą i opróżniła szkło.

Marv złożył gazetę, podszedł do Boba, który wstawiał brudne szklanki do zlewu, i spojrzał na facetów w barze.

– Postawiłeś im kolejkę? – spytał.

– Piją za zmarłego przyjaciela.

– Chłopak nie żyje... nie wiem... z dziesięć lat. – Marv włożył skórzaną wyścigową kurtkę, w której zawsze chodził, kurtkę, która była modna w czasach, gdy samoloty zderzyły się z bliźniaczymi wieżami w Nowym Jorku, ale wyszła z mody, zanim budynki runęły. – Musisz w końcu się otrząsnąć i przestać stawiać drinki za zdrowie trupa.    Bob w milczeniu opłukał szklankę przed wstawieniem jej do zmywarki. Kuzyn Marv włożył rękawiczki i szalik i spojrzał na Millie, siedzącą po drugiej stronie baru.    Skoro o tym mowa, nie możemy pozwalać, żeby tu przesiadywała i nie płaciła za drinki.

Bob ustawił kolejną szklankę na górnej półce.

– Nie pije dużo.

Marv pochylił się do niego.

– Kiedy ostatnio kazałeś jej zapłacić? A po północy pozwalasz jej tu palić, niech ci się nie wydaje, że nie wiem. To nie darmowa jadłodajnia, to bar. Jak dziś nie zapłaci, niech nie wraca, dopóki nie znajdzie pieniędzy.

Bob spojrzał na niego.

– Ma na rachunku ze sto dolarów.

– Sto czterdzieści. – Marv zatrzymał się przy drzwiach. – A, i wiesz co? Zdejmij te świąteczne duperele. Już dwudziesty siódmy.

– A Trzech Króli? – spytał Bob.

Marv utkwił w nim ołowiane spojrzenie.

– Nawet nie wiem, jak na to odpowiedzieć – oznajmił i wyszedł.

Kiedy Celtics wyzionęli ostatnie tchnienie, jak dobity z litości krewny, który nie był nikomu szczególnie bliski, przyjaciele Richiego Whelana ulotnili się, zostawiając w barze tylko starą Millie i Boba. Bob wziął się do zamiatania, a Millie kaszlała kaszlem palacza, nieograniczonym pod względem ilości flegmy i czasu trwania. Przestała dopiero w chwili, kiedy wydawało się pewne, że zacharczy się na śmierć.

Bob przystanął przy niej z miotłą.

– W porządku?

Millie machnęła lekceważąco ręką.

– Super. Jeszcze jedną kolejkę.

Bob stanął za barem. Nie potrafił spojrzeć Millie w oczy, więc spuścił wzrok na czarne gumoleum.

– Muszę cię poprosić, żebyś zapłaciła. Przepraszam, Mill. I... – Czuł się tak, jakby strzelał sobie w głowę. W tej chwili wstydził się, że przynależy do gatunku ludzkiego… – Musisz spłacić dług.

– O.

Bob nie spojrzał na nią od razu.

– No.

Millie zaczęła grzebać w sportowej torbie, z którą przychodziła tu co wieczór.

– Jasne, jasne. Interes musi się kręcić. Jasne.

Torba była stara, logo z boku się wytarło. Millie grzebała w niej wytrwale. W końcu położyła na barze dolara i sześćdziesiąt dwa centy. Pogrzebała znowu i wyjęła zabytkową ramkę bez zdjęcia. Ją też postawiła na barze.

– To srebro najwyższej próby, od Water Street Jewelers – oznajmiła. – Robert Kennedy kupił u nich zegarek dla Ethel. Ta ramka jest warta kupę kasy, Bob.

– Nie trzymasz w niej zdjęcia?

Millie spojrzała na zegar nad barem.

– Spłowiało.

– Byłaś na nim ty?

Millie skinęła głową.

– I dzieci.

Znowu zaczęła grzebać w torbie.

Bob postawił przed nią popielniczkę. Millie podniosła na niego wzrok. Miał ochotę pogłaskać ją po ręce – w geście pociechy w stylu „nie jesteś sama” – ale takie gesty lepiej wychodziły innym ludziom, może tym z filmów. Kiedy on próbował zrobić coś tak osobistego, wychodziło niezręcznie. Dlatego odwrócił się i zrobił Millie drinka. Postawił przed nią, po czym wziął dolara i podszedł do kasy.

– Nie, weź lepiej… – zaczęła Millie.

Bob obejrzał się na nią przez ramię.

– To wystarczy.

Kupował swoje ubrania w Targecie – nowe podkoszulki, dżinsy i flanelowe koszule – mniej więcej raz na dwa lata. Jeździł chevroletem impala, którego nie zmienił od tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego trzeciego roku, kiedy ojciec wręczył mu kluczyki. Samochód jednak nie miał na liczniku jeszcze nawet stu tysięcy mil, bo Bob nie wybierał się nim nigdzie dalej. Dom miał spłacony, podatek od nieruchomości był śmieszny, no bo kto by chciał tam mieszkać? Dlatego – co zdziwiłoby wiele osób – Bob posiadał rozporządzalny dochód.

Włożył dolara do szuflady kasy. Potem sięgnął do kieszeni, wyjął zwitek banknotów i oddzielił od niego siedem dwudziestek, które dodał do kasy. Kiedy się odwrócił, Millie już zgarnęła drobniaki i ramkę do torby.

Piła, a on skończył sprzątać. Kiedy wrócił, grzechotała kostkami lodu w kieliszku.

– Słyszałaś o święcie Trzech Króli? – spytał.

– Jasne. Szóstego stycznia.

– Nikt już o nim nie pamięta.

– W moich czasach miało znaczenie.

– W czasach mojego starego też.

– Ale nie w twoich. – W jej głosie zabrzmiała nutka roztargnionej litości.

– Nie w moich – zgodził się Bob i poczuł, że w jego piersi trzepocze uwięziony ptak, rozpaczliwie szukający drogi ucieczki.

Millie głęboko zaciągnęła się papierosem i z rozkoszą wypuściła dym. Zakaszlała znowu i zgasiła niedopałek. Włożyła wytarte zimowe paletko i podreptała do drzwi. Bob otworzył je przed nią. Na dworze prószył śnieg.

– Dobranoc, Bob.

– Tylko patrz pod nogi – powiedział. – Uważaj na lód.

 

 

W tym roku dwudziesty ósmy był dniem przyjazdu śmieciarzy. Mieszkańcy Flats już dawno wystawili kubły na krawężnik. Bob szedł chodnikiem w stronę domu, patrząc z rozbawieniem i desperacją na to, co wyrzucają ludzie. Tak wiele szybko zepsutych zabawek. Tak wiele rzeczy, jeszcze całkiem dobrych, ale wymienionych na lepsze. Tostery, telewizory, mikrofalówki, sprzęt stereo, ubrania, zdalnie sterowane samochodziki, samoloty i ciężarówki, które wymagały tylko kropelki kleju, kawałka taśmy. A przecież to nie była bogata dzielnica. Bob nie potrafił zliczyć, ile domowych awantur o pieniądze nie pozwalało mu zasnąć, ilu ludzi o znękanych troską twarzach wlokło się rano do metra, ściskając w spoconych dłoniach gazety z ogłoszeniami o poszukiwanych pracownikach. Stał za nimi w kolejce w spożywczaku i widział, jak przeliczają bony, stał w bankach, patrząc, jak realizują czeki państwowej zapomogi. Niektórzy pracowali na dwóch etatach, inni mogli sobie pozwolić na mieszkanie tylko dzięki pomocy państwa, a jeszcze inni zgłębiali smutek swojego życia u kuzyna Marva – z nieobecnym wzrokiem ściskając ucha kufli.

A jednak kupowali. Budowali piramidę długów i kiedy wydawało się, że ta chwiejna konstrukcja lada chwila runie pod własnym ciężarem, kupowali na raty zestaw wypoczynkowy i dorzucali go na samą górę. A kupując, musieli jednocześnie wyrzucać równie wiele lub więcej przedmiotów. Te sterty śmieci, które widywał Bob, świadczyły o niemal brutalnym uzależnieniu, kojarzącym mu się ze sraniem jedzeniem, którego się nie zjadło.

Bob – wykluczony z tego rytuału przez piętno samotności i niezdolność przyciągnięcia do siebie kogokolwiek, kto zainteresowałby się nim w stopniu przekraczającym pięciominutową rozmowę o sensacji dnia – czasami dopuszczał się na tych spacerach grzechu pychy, szczycąc się, że on sam nie wpada w tę spiralę bezmyślnej konsumpcji, że nie czuje potrzeby kupowania tych wszystkich przedmiotów, choć tego właśnie żądają od niego telewizja, radio, billboardy i reklamy w gazetach. Kupowanie nie dałoby mu tego, czego chciał, a chciał tylko nie być sam, choć wiedział, że przed tym nie ma ratunku.

Mieszkał samotnie w domu, w którym się wychował, a kiedy już wydawało mu się, że zaraz pochłoną go jego zapachy, wspomnienia i ciemne kanapy, starał się uciec – poprzez kościelne wieczorki towarzyskie, osiedlowe pikniki i jedną okropną imprezę zapoznawczą zorganizowaną przez serwis randkowy – ale to tylko jeszcze bardziej rozdzierało ranę, którą później musiał leczyć przez wiele tygodni, przeklinając się za ten nawrót nadziei. Głupia nadzieja, szeptał czasem w ciszy salonu. Głupia, głupia nadzieja.

Ale nadzieja w nim ciągle żyła. Po cichu, przeważnie nie licząc na wiele. Nadzieja bez nadziei, myślał czasem i udawało mu się uśmiechnąć, a pasażerowie metra zastanawiali się, co, do cholery, mogło tak rozśmieszyć Boba – dziwnego, samotnego barmana Boba. Dość sympatycznego, spieszącego z pomocą, gdy trzeba było odśnieżyć chodnik albo postawić kolejkę, poczciwego chłopa, ale tak nieśmiałego, że w połowie przypadków nie było słychać, co mówi, więc dawało się za wygraną, kiwało się mu uprzejmie głową i zwracało się do kogoś innego.

Bob wiedział, co o nim mówią, i nie mógł mieć o to pretensji. Potrafił spojrzeć na siebie ich oczami i zobaczyć to, co oni – łajzowatą ofiarę, skrępowaną w sytuacjach towarzyskich, mającą dziwne nerwowe tiki, jak na przykład ataki gwałtownego mrugania bez przyczyny oraz przekrzywianie głowy pod dziwnymi kątami, kiedy śnił na jawie    gościa, przy którym inne ofiary losu wydają się nie takie najgorsze.

– Masz tak wiele miłości w sercu – powiedział ojciec Regan, kiedy Bob rozpłakał się w konfesjonale. Ojciec Regan zabrał go na zakrystię i wypili parę kieliszeczków whisky, którą duchowny trzymał w szafie pod sutannami. – Mówię szczerze. To jasne dla każdego. I mam nadzieję, że jakaś dobra kobieta, kobieta wierząca w Boga, dostrzeże tę miłość i rzuci się na nią.

Czy można wyjaśnić człowiekowi żyjącemu w świecie ducha, jak to jest w świecie ludzi? Bob wiedział, że ksiądz ma dobre intencje, że teoretycznie ma rację. Ale doświadczenie nauczyło go, że kobiety widzą miłość w jego sercu, a jakże, ale wolą serca w bardziej atrakcyjnych opakowaniach. Zresztą nie chodziło tylko o kobiety, ale też o niego. Wolał nie zbliżać się do tego, co łatwo uszkodzić. Już od lat.

Tej nocy stanął na chodniku pod atramentowym niebem, czując zimno w palcach, i zamknął oczy.

Przywykł. Przywykł.

Nie szkodzi.

Można się z tym zaprzyjaźnić, o ile się z tym nie walczy.

Stojąc tak z zamkniętymi oczami, usłyszał ochrypłe zawodzenie przy akompaniamencie cichego drapania i głośniejszego metalicznego łomotu. Otworzył oczy. Jakieś pół metra dalej po prawej stronie chodnika wielki metalowy kubeł z ciężkim, szczelnie zamkniętym wiekiem kołysał się lekko w żółtym jaskrawym świetle latarni, a jego dolna krawędź szurała o płyty. Bob stanął nad kubłem i znowu usłyszał zawodzenie    głos uwięzionego wewnątrz stworzenia, które było o jeden oddech od decyzji, że następnego wdechu już nie weźmie.

Uniósł pokrywę. Musiał wyjąć parę przedmiotów – pozbawioną drzwiczek kuchenkę mikrofalową i pięć grubych książek telefonicznych (najstarszą z dwa tysiące piątego roku) leżących na brudnym materacu i zatęchłych poduszkach. Pies – albo bardzo małej rasy, albo szczeniak – znajdował się na samym dnie. Odwrócił głowę w stronę swojego brzucha, na który padło światło. Wydał ciche, szemrzące kwilenie i jeszcze bardziej się skurczył, mrużąc oczy. Chudzinka. Bob widział wszystkie jego żebra. I wielki strup koło ucha. Piesek    bez obroży – miał brązową sierść, biały pyszczek i łapki, które wydawały się za duże w stosunku do jego ciała. Zaskomlał gwałtowniej, kiedy Bob sięgnął ku niemu, chwycił go za luźną fałdę skóry na karku i uniósł z kałuży jego ekskrementów. Bob nie znał się za bardzo na psach, ale wydawało mu się zupełnie jasne, że to nie może być nic innego niż bokser. I że to z całą pewnością szczeniak. Wielkie brązowe ślepia otworzyły się i spojrzały prosto w oczy wybawiciela.

Gdzieś niedaleko, Bob był tego pewien, jakaś para uprawiała seks. Mężczyzna i kobieta. Spleceni ze sobą. Za którąś z tych rozświetlonych na pomarańczowo rolet. Bob czuł ich, nagich i błogosławionych. A on stał na zimnie, z wpatrzonym w niego, bliskim śmierci szczeniakiem. Skuty lodem chodnik błyszczał jak nowy marmur, wiatr był ponury i szary jak śniegowa breja.

– Co tam masz?    Bob odwrócił się i rozejrzał dokoła. – Jestem tutaj. A ty grzebałeś w moich śmieciach.

Kobieta stała na ganku najbliższego dwupiętrowego domu. Z kieszeni bluzy z kapturem wyjęła paczkę papierosów. Wytrząsnęła jednego, nie spuszczając wzroku z Boba.

– Psa. – Bob podniósł znajdę.

– Co?!

– Psa. Szczeniaka. Chyba boksera.

Kobieta wykaszlnęła trochę dymu.

– Kto wsadza psa do kubła na śmieci?

– No nie? Właśnie. A on krwawi. – Bob zrobił krok w stronę schodów, a kobieta się cofnęła.

– Znasz kogoś, kogo mogłabym znać? – Miastowa dziewczyna, która nie ufa obcym.

– Nie wiem. Może Francie Hedges?

Pokręciła głową.

– Znasz Sullivanów?

To nie zawężało możliwości. Nie tutaj. Tutaj pod każdym krzakiem można było znaleźć jakiegoś Sullivana. Albo sześciopak Sullivanów.

– Znam paru.

Zmierzali donikąd. Szczeniak wpatrywał się w niego, trzęsąc się bardziej niż ta dziewczyna.

– Czekaj – powiedziała. – Mieszkasz w tej parafii?

– W następnej. – Przechylił głowę. – Świętego Dominika.

– Chodzisz do kościoła?

– Przeważnie.

– Znasz ojca Pete’a?

– Pete Regan. Jasne.

Wyjęła komórkę.

– Jak się nazywasz?

– Bob. Bob Saginowski.

Uniosła komórkę i zrobiła mu zdjęcie. Gdyby się tego spodziewał, przynajmniej przeczesałby włosy palcami.

Zaczekał, aż dziewczyna cofnie się w cień, trzymając telefon przy jednym uchu i zatykając palcem drugie. Spojrzał na szczeniaka. Szczeniak spojrzał na niego, jakby pytał: jak ja tu wylądowałem? Bob dotknął palcem jego nosa. Szczeniak mrugnął wielkimi oczami. Przez chwilę Bob nie potrafił sobie przypomnieć swoich grzechów.

– Rozesłałam to zdjęcie – dobiegło go z mroku. – Do ojca Pete’a i sześciu innych osób.

Bob spojrzał w ciemność bez słowa.

– Nadia – dodała dziewczyna i wróciła w światło. – Przynieś go tutaj.

 


Komentarze
Przeczytane, polecane
 
Polityka Prywatności